Ze Sieny w kierunku morza pojechaliśmy podrzędną drogą wśród winnic i gajów oliwkowych. Droga okazała się szalenie kręta i przez to długa ale na pewno warto było jechać tędy. Planowaliśmy dotrzeć przed wieczorem nad morze i jeszcze zjeść coś po drodze i dlatego nie zatrzymaliśmy się w żadnej winnicy, jednak nie jedna po drodze kusiła dorodnymi winoroślami i wystawionymi niemal na drogę beczułkami. Droga wije się tu pośród pagórków i chwilami jest tak wąska, że trzeba się zatrzymywać na mijankach. Około godziny 17 stwierdziliśmy, że nadszedł chyba czas na obiad i zaczęliśmy się rozglądać za przytulną przydrożną restauracyjką. Zatrzymaliśmy się nawet w kilku miejscach gdzie zawsze się okazywało, że zjedzenie czegoś o takiej porze graniczy z cudem. Włosi bowiem jedzą obiad nie później niż o 15 a potem koło 19 zaczynają myśleć o kolacji. Zatem w przerwie, kiedy nikt (!!) nie szuka możliwości zjedzenia czegoś - większość restauracji jest pozamykana. Zwłaszcza przy takiej cichej drodze gdzie poza sezonem nie ma żadnych turystów. (tutaj wrzesień mimo pięknej pogody nie jest już sezonem turystycznym) Ponieważ tylko turyści nie potrafią się zachować i jedzą o jakiś dziwnych porach niezgodnych ze zwyczajami. Wszyscy pytani o możliwość zjedzenia czegoś kierowali nas do centrum bo może w centrum jakiegoś większego miasta jednak będzie coś otwartego z myślą o turystach. Ostatecznie zajechaliśmy do Volterry gdzie któraś odwiedzona pizzeria okazała się otwarta. Uff. PO przeszło godzinie szukania jakiegoś jedzenia znaleźliśmy. Podczas naszego posiłku w tej samej knajpce jadła jeszcze para i trójka ludzi, jak się potem okazało zarówno jedni jak i drudzy byli Polakami. Z tego wniosek, że we Włoszech w okolicach 17 stołują się tylko Polacy. W Volterrze zjedliśmy pierwszy tradycyjny włoski posiłek nie przygotowany przez siebie (inny niż polskie spagetti czy risotto jakie gotujemy tu na co dzień) i nie byliśmy zachwyceni. Osławiona włoska pizza z tradycyjnego pieca opalanego węglem okazała się płaska jak naleśnik (cały czas nie jesteśmy pewni czy oni dodają drożdże do ciasta) twarda sucha i dość uboga w dodatki. Poznaliśmy tu tradycyjną pizzę neapolitańską z owocami morza i kaparami, która jakoś zupełnie nam nie posmakowała. Po niezbyt wielkim posiłku na który składały się trzy pizze na 4 osoby ruszyliśmy dalej w toskańskie zakrętasy dróg. Bez większych niespodzianek dojechaliśmy nad morze najpierw do Ceciny a potem w kierunku Livorno do Vady gdzie postanowiliśmy spędzić noc. Zrobiliśmy zaopatrzenie w miejscowym coop'ie (dwa kartony wina i jedna butelka - która później okazała się odkręcaną, dwie gorące jeszcze bagietki i dwie paczki ciastek), zabraliśmy śpiworki i karimatki i poszliśmy szukać ustronnego miejsca na plaży na piknik i nocleg. Niestety przez pracowite szukanie najodpowiedniejszego miejsca przegapiliśmy zachód słońca, ale zdążyliśmy przynajmniej na ostatnie kolory zachodu. Potem jeszcze kąpiel w słonym morzu i już tylko piknik i dużo dużo piasku we włosach i wszędzie.
Obudziliśmy się koło 7 i okazało się, że szybko musimy się zwijać bo pierwsi plażowicze pojawiali się w okolicy a poza tym kręcili się ludzie sprzątający plażę. Na szczęście nikt nas nie zaczepiał i nie pytał o co chodzi i co my tu robimy. Wypiliśmy jeszcze kawę na centralnym placyku Vady i po dokładnym obmyciu z piasku w kawiarnianej toalecie i śniadaniu na murku ruszyliśmy na dalszy podbój miast i miasteczek Toskanii.